Zawsze z ekscytacją jadę na sesję rodzinną, która ma się odbyć w domu. Jestem bardzo ciekawa historii, która kryje się za drzwiami. Tak samo było w przypadku spotkania z Basią, Grześkiem, Hanią i Leosiem. Zobacz, jak udała się rodzinna sesja w Złotoryi.

Złotoryja przywitała mnie deszczem, ale na szczęście Basia z rodziną czekali na mnie w domu. Pierwotnie mieliśmy się spotkać jeszcze wcześniej - na sesji ciążowej - ale niestety warunki we Wrocławiu nie były najlepsze na zdjęcia w plenerze. Miałam zatem przyjemność spotkać się z nimi w ich nowym mieszkaniu. I poznać najmłodszego członka rodziny - Leosia.

W drzwiach przywitała mnie Hania, która była już od rana gotowa na sesję. Bardzo szybko złapałyśmy kontakt, co więcej - ona także miała swój aparat, którym robiła cudowne ujęcia.

W to niedzielne popołudnie, gdy za oknem lał z małymi przerwami deszcz, poczułam się jak u siebie w domu. Było przytulnie, radośnie, w mieszkaniu unosił się zapach przygotowywanego obiadu. Zdjęcia robiliśmy nigdzie się nie śpiesząc. Zdawałam sobie sprawę, że gdy na pokładzie jest taki maluszek jak Leoś, to cała sesja podporządkowana jest pod niego. Dlatego też nigdy nie umawiam się na dwie sesje w jednym dniu. Chcę Wam dać tyle czasu, ile potrzebujecie.

Nie lubię pośpiechu ani w życiu ani w fotografii. Rodzinna sesja w Złotoryi była dla mnie wspaniałym doświadczeniem czułości i bliskości. A padający za oknem deszcz jedynie podkreślał charakter naszego spotkania.

Basia i Grzesiek mają mieszkanie z wielkim oknem, które wpuszcza do salonu bardzo dużo naturalnego światła. Byłam zachwycona plastycznością i malarskim wręcz światem, który zamykałam w kadrach. Wystarczyła niewielka przestrzeń by stworzyć kolejną niezwykłą rodzinną historię. Duża w tym zasługa również Hani - świetnie się razem bawiłyśmy! Chętnie korzystałam z jej fotograficznych rad i uwieczniałam z ulubionymi zabawkami. Było to spotkanie pełne radości, przytulasów i dobrego jedzenia. Po sesji zostałam poczęstowana nie tylko obiadem, ale na drogę dostałam przepyszny blok czekoladowy. Nie jadam słodyczy, ale uwierzcie mi - ten smakołyk to było niebo w gębie!

Złotoryja pożegnała mnie tak samo, jak przywitała - miasteczko opuszczałam w strugach deszczu. Miałam jednak poczucie, że podczas spotkania z tą rodzinką naprawdę odpoczęłam. Lubię takie fotograficzne podróże.

zapytaj o wolny termin

do początku